Sekretariat czynny:
poniedziałki, środy, piątki
 11.00-13.30
ul. Orkana 47 
Telefon: 606 530 239
Mail: uniwersytet3@gmail.com
Serdecznie zapraszamy


 


 
 

Senioriada na FB










 

 


Praga, 15-17 maja 2023  :::FOTORELACJA


… każda chętnie przytuli taki woreczek…

Po kilku organizacyjnych podejściach udało się sfinalizować wyjazd do Pragi w dniach 15-17 maja 2023. Nie będę pisała o historii tego miasta, bo każdy chcący ją poznać może zaglądnąć do przewodników i tej wiedzy nie przeskoczę, ale postaram się w skrócie oddać nastrój, jaki panował na wyjeździe, bo jest wart kilku słów, a szczególnie dla tych, co nie byli z różnych powodów. Mam na myśli szczególnie Stasia Urbanika, który chętnie z nami wojażował, a teraz uziemiła go butla tlenowa. Staszek – to dla Ciebie.

Bladym świtem w chodzie i lekkim deszczu wsiadamy do autokaru. Miejsca wyznaczone dawno, ale lekkie zamieszanie ratuje nasza pani Prezes z listą w garści, to ona od kilku miesięcy w trudzie i znoju ustalała według widzimisię uczestników, kto chce za kim, ale broń Boże nie obok tego, a już lista noclegowa (pokoje dwuosobowe) to istna droga przez mękę. Ale Ela chce dogodzić każdemu, żeby i w tej materii był komfort. Zaskoczeniem, a wręcz szokiem, jest jej oświadczenie, że nie jedzie z nami. Siła wyższa – mówi przez ściśnięte gardło. Już wiem, że czasem los robi psikusa i zmienia tor życia, ale czy to, aby nie jakaś boska pomyłka? Przecież i on mógł się „walnąć”. Taka zawierucha na świecie: kryzys goni kryzys, obok wojna, mafia sycylijska i kartele południowoamerykańskie nie zawiesiły działalności – przecież można zwariować i pomylić szefów wycieczki! Nie jest mi przykro, tylko jestem przerażona. Wręcza mi teczkę z dokumentacją, listami wszelkiej maści i żegna się z nami. Uff…, tylko tego brakowało. Postaram się ją godnie zastąpić. Ruszamy. Kierunek Cieszyn. Po drodze pada, leje i jest ogólnie paskudnie, ale dla naszej, przypadkowym trafem różnorodnej wiekowo grupy, której celem jest zwiedzanie miasta, najważniejsza jest pogoda, przewodnik i towarzystwo. Pilot a jednocześnie przewodnik wita nas, przedstawia się – Krzysiu, ale pierwszym po Bogu jest przecież kierowca, który ma nas szczęśliwie dowieźć tam i z powrotem - to pan Sławek. Troszkę informacji organizacyjnych, gdzie jedziemy i po co – jakby komuś umknęło. Rozpoczyna krótką historią Czech, a raczej byłej Czechosłowacji, ale zahacza, aż pod Hamburg, chyba z powodu łączących się rzek. Od Suchej droga w remoncie, co chwilę stoimy, bo światła tak chcą. Moje sąsiedztwo to młodzież, uroczysko radosnych, dowcipnych i serdecznych czterdziestolatków (przepraszam tych o trzy lata młodszych). Po godzinie jazdy, córka mojej fajnej, byłej sąsiadki, która siedzi za mną woła: słuchajcie już godzinę jedziemy, a wycieczka nierozpoczęta, a jak mówią dietetycy najzdrowsza rano to szklaneczka whisky z colą - ja się dosypie płatków owsianych! Ma ktoś owsiankę?? i na hasło czerwone - bo wtedy nie telepie na wertepach - szable w dłoń! Ponieważ RODO uniemożliwia wymienienie imion – postaram się drogą okrężną ich ujawnić. Cenci, przygotowana, jakby miała obsługiwać koronację króla, Christel podchwytuje powiedzonka dodając swoje dowcipasy, „zaręczona ze mną” właścicielka Tuli wraca do formy, bo poranne wertepy między Żywcem, a Cieszynem marnie zniosła, bezpośrednim moim sąsiadem jest przedstawiciel Szwagropolu, zawodowy kierowca, od którego też się wiele dowiedziałam, na przykład to, że niechętnie udostępniana toaleta w autokarze jest wynikiem niesionego „zapachu” przez wentylację w stronę kierowcy. No to już wiem, że tylko w razie awarii organizmu należy z niej korzystać, bo korytarz wentylacyjny kończy się z przodu i kierowca wie, kto z czym je kanapkę! Taki myk. Wszystko jest, od trunków, po rozcieńczalniki wedle woli. Ponieważ jestem niechcący obciążona dokumentami – ruszam w drogę po autokarze. Mam tekturową podkładkę, długopis i ściągawkę (formularz jest w języku niemieckim – bo właściciel tejże nacji), każdy ma go wypełnić dla usprawnienia meldunku w hotelu. Nie ma pośpiechu. Jednak przemierzam trasę między siedzeniami nałogowo, zbierając już wypełnione, a rozdając następne. Idzie sprawnie i bez oporów. Tym razem pilot rusza na zbiórkę kasy. Tysiąc koron na bilety wstępu(seniorzy 150 mniej). Czesi się wycwanili i nawet Złota Uliczka jest obiletowana. Docierając do nas, ma wypchany forsą woreczek nylonowy i jest w nim ponad 40 tysięcy koron czeskich – to już wiecie, skąd się wziął tytuł relacji - z lekkością, a ot tak, palnęła córeczka mojej byłej sąsiadki.

Wycieraczki przedniej szyby w nieustannej pracy, ale to nic, otulają nas niepowtarzalnego koloru pola rzepakowe. Kto wymyślił kolor rzepaku? Jest jedyny w swoim rodzaju i mimo deszczu, w prześwitach promieni słonecznych spomiędzy chmur te łany są istnym uroczyskiem. Rzepak nie jest żółty - to jakiś niebiański, kolorystyczny zrzut. Już wiem, że żadne zdjęcie tego nie odda, ale jednak kuszę się na fotki. Może wyjdą? Kto wie?

Pilot opowiada o Morawskim Krasie, ale jakoś nie jesteśmy zasłuchani (mówię o sobie). Na miejscu się okaże, o co chodzi. Po 13.00 jesteśmy w wytyczonym miejscu, kolejką Eko-Train jedziemy do Jaskini Punkewni – leje jak cholera, ale nikt nie narzeka. Czeszka – przewodniczka wita nas nienaganną, a wręcz piękną polszczyzną i wkraczamy do lochów, bo jak inaczej nazwać ścieżkę w skale, w której kapie woda, a ściany mokre. Co parę metrów otwierają się przed nami podświetlone „salony” stalaktytów i stalagmitów. Wrażenie ciężko opisać. Zachwyt! Każdy ma swój, ale trudno uniknąć westchnięcia. Setki tysięcy lat tworzyło się to cudo i tworzy do dzisiaj. Praca przy przygotowaniu turystycznej trasy plus jej zabezpieczenie w niezmiennej temperaturze 8 stopni (bo trafiają się urwiska samoistne, odpadanie sufitów i temu podobne niebezpieczeństwa) trwała kilkanaście lat i nie jest zakończona. Proces trwa nieustannie, choć czasowo w zwolnionym tempie, ale trwa. Dochodzimy do przepaści Macocha 139 m i tu legenda, co, kto, komu tu zrobił. Jeziorka na dole niby maluśkie, jedno ma 15, a drugie 150m głębokości. Hmm…?, a z góry takie niewinne bajorka. Wracamy łodziami podziemną rzeką – jest zakaz fotografowania, nie wiem dlaczego, ale taki jest. Chwilami przerażające ciemności, chłód, rzeka w porywach jest 100 metrów głęboka, co wydaje się nierealne, ale tym razem czeski szef łódki informuje, że przez 13 lat robiono trasę turystyczną, kilofami, a i dynamit był w użytku. No tak, ktoś musiał to odkryć, a potem szwadron ludzi wydłubał korytarze, przejścia, podłączył prąd, żeby było dostępne. Zdjęcia, choć udane, zawsze są erzacem, nie oddadzą nigdy realu, to tak jakby oglądać zdjęcia z koncertu, a nie uczestniczyć w nim na żywo. Trudno. W przystani niespodzianka – świeci słońce i jest najnormalniej ciepło. Kolejką gondolową wracamy na górę i nasz pan Sławek odpala do Pragi, jednak musimy poczekać, bo część grupy się rozpierzchła w poszukiwaniu widoków. Czeka nas jakieś 230-250 km, w zależności od korków i objazdów. Wiem, że tu jest iks miejsc wartych pobycia z nimi, ale pracę kierowcy kontroluje elektronika i nie ma pomiłuj. Pilot cierpliwie i łagodnie komentuje sytuację. OK. Pierwsza cześć wyprawy zaliczona. Nie tylko ja jestem w jaskiniowym zachwycie.

Wyjeżdżamy z trzeciorzędnych dróg na autostradę i mamy ten luksus, że nie telepie, koniec zakrętasów. Skontrolowane blankiety dla recepcjonisty hotelowego oddaję pilotowi i przez jakiś czas mam luz. Moi młodzieżowi towarzysze podróży dalej są na fali kabaretowej, której nie jest konkurencją żadne Mru Mru, czy Kołaczkowska. Humor z wyższej półki, bez próby generalnej i kucia tekstu na blachę. Jest tak wesoło, że chwilami ciekną łzy ze śmiechu. Szable w dłoń i jedziemy. Znowu otulają nas poprzecinane zielonymi łąkami i krzaczkami zjawiskowe pola rzepakowe przypominające łowicki pasiak, ale to czas tej chwili, w którym dane nam uczestniczyć i nasycić duszę. Czechy w przeciwieństwie do nas nie są oblepione reklamami, to, co jest, jest czytelne z jasnym przekazem, jednak bez krzty złośliwości myślę – jak oni skombinowali ten język? Mój Boziu, przecież tego nie ma szans wymyślić na trzeźwo i sklecić tych samogłoskowych wykrętasów do kupy, a oni dają radę. A no!

Podczas jazdy pilot kontynuuje historię Pragi – lekko i łagodnie przechodzi ze średniowiecza do czasów prosperity czternastowiecznej za panowania króla Karola Luksemburskiego i dalej po XIX w, nie omijając artystów, których wkład w piękno Pragi jest bezsprzeczny i mieli wielkie szczęście ich mieć. Nagłośnienie jest świetne, ale moja młodzież rozrabia, jak zające pod miedzą i łapię jakieś poszarpane fragmenty. Nie wiem, czy bardziej chciałam historii Czech, czy raczej tej radości, humoru i energii, która do mnie od kilku godzin nieustannie płynie od tych młodych, radosnych ludzi.

Po pobycie w lodowatych podziemiach jaskini czeka nas gorący posiłek. Zupa o niezidentyfikowanym smaku. Jedni mówią, że to żurek, mnie się kojarzy z podkiśniętą jarzynową, Cenci jedzie po bandzie i mówi, że to na resztkach z wigilii. Właściwie to wsio rawno, grunt, że gorąca, ale i makaron z gulaszem też gorący. Rozgrzani jedziemy do hotelu. Wszystko sprawnie ogarnięte. Padłam tak, jak stałam. Po 23.00 rozespana, wskoczyłam w piżamę i dalej łóżko. Do jutra.

Śniadanie – stół szwedzki uginający się od gorących dań, wędlin, jarzyn, owoców, płatków, miodów i innych frykasów plus pieczywo w kilku wersjach mamy w hotelu. Zbiórka i ruszamy do miasta.

Tempo ludzkie, znaczy nie pędzimy w galopce. Hradczany (wreszcie ustawiłam wycieczkowiczów do grupowej foty), Zamek Praski, gdzie na salę rycerską po specjalnie niskich schodkach (żeby się koń nie wykopyrtnął) wjeżdżano - na koniach ma się rozumieć - na ówczesne turnieje rycerskie, Katedra św. Wita, Pałac Królewski, słynna Złota Uliczka (przereklamowana, ale trzeba wiedzieć o co chodzi), Loreta, Strahowski Klasztor, Mała Strana (tzw. Stare Miasto) no i po drodze kościoły: św. Mikołaja (są dwa), Najświętszej Marii Panny (też są dwa), Most Karola (że też trafił im się ten Karol!!! – mieli szczęście), a na koniec rejs po Wełtawie (może nie jakiś szał – ale miasto od strony rzeki ma inną perspektywę, a że pogoda dopisuje, to filmowanie ma zdwojone powodzenie). I tu mała niespodzianka. Na stateczku zaręczyny – zakochany Peruwiańczyk oświadcza się Rumunce czy Czeszce – już nieważne, ważne, że i na stateczku, i po zejściu śpiewamy im „sto lat”, czym są zachwyceni (zdjęcie jest). Chwila na Placu Wacława i kierunek obiadokolacja. Ale! Nasz przewodnik rozległą wiedzą lekko i łagodnie (nie zabijając nas datami) opowiada o tym, gdzie nas przyprowadza, oczywiście załatwiwszy nam bilety wstępu. Miasto ocieka secesją, jest w tym czymś magiczne, jakby stworzone wczoraj w 3D. Kamienice, tworzące ulice, są urokliwe, malowidła, mozaiki, złocenia, płaskorzeźby, rzeźby, złotości lśnią i cóż – zachwyt, zachwyt i zachwyt. Pięknie, detalicznie odrestaurowane, choć dobrze wiemy, jak ominęło ich bombardowanie podczas II wojny. Nasze miasta zrównane z ziemią, a u nich lekko i beztrosko stoją nietknięte XV-wieczna Prochownia i cała reszta. Choć nie brakło kochanek morderczyń, jak w złej bajce. Jednak miasto stoi nietknięte dramatem wojny. Pan Krzysiu zasypuje nas informacjami: co tu robili Habsburgowie, jakie zasługi dla dzielnicy żydowskiej miał syn Marii Teresy, co zawdzięczają Prażanie Walensteinom, jakie konsekwencje miała walka o władzę na te religijnym i że syfilis władców też nie oszczędził. Taka historia. Jeśli ktoś chce dotrzeć do wiedzy o tym mieście, to po ciekawostki i tzw. perełki odsyłam do twórczości Mariusza Szczygła, bo to on ofiarował nam wiedzę o tym mieście - nie encyklopedyczną. Ktoś mówi, że już dziesiąty kilometr robimy, ale ja nie czuję tego w nogach. Przeszliśmy spokojnie i bez tzw. wariacji. Kierunek obiadokolacja rozjaśnia twarze. Dzisiaj: cebulowa (też wrząca) i knedliczki z kapustą i płatem karkówki. Piwo na własną prośbę. Wrażeń moc. Ale warto było. Pogoda jak na zamówienie, choć chwilami miejskie przeciągi chłodzą nas ostro, ale ogólnie marzenie spełnione. Wracamy do hotelu. Po drodze replay „złotej uliczki” w autokarze. Do mojej złocistej czapki (której zapomniałam zabrać do lodowatej jaskini) z listą uczestników, przy pomocy Cenci pod dobrowolnym przymusem – robimy ściepę na szlachetny, dziękczynny napitek dla naszego pana Krzysia i kierowcy, w odwdzięce za świetne poprowadzenie nas po mieście, za jasny przekaz o co, w czym i dlaczego, no i za to, że nas w międzyczasie nie pozabijali. Solidarite jest OK. Przez mikrofon dziękuję im za świetną opiekę i wiedzę, wychwalam pod niebiosa biuro „Tramp – Tour” z Bielska Białej, co zostaje nagrodzone gromkimi brawami całej grupy i za to też wszystkim wielce dziękuję.

Wieczór - jak przystało na zieloną noc - spędzam wspólnie z kierowcą Szwagropola i jego przyjaciółką, właścicielką Tuli. Jest bosko. Tego też chciałam, tylko nie wiedziałam, że po to trzeba się bujać aż do Pragi.

Po śniadaniu jedziemy w miasto. Już trochę wiemy, dlaczego żydowska dzielnica to Jozefov. Niestety, Żydzi i tu przeszli swoją gehennę wojenną, ale synagoga nietknięta, bo miała być nazistycznym symbolem, „że była tu kiedyś taka rasa”. Nie umiem się odnieść do tego. Plac Wacława jest pięknym, historycznym uroczyskiem. Można tu spędzić kilka godzin i cały czas jest co podziwiać. Witraż Alfons Mucha w Kościele, już nie pamiętam jakim (tym razem gotyckim, ale wśród tej kapiącej secesji jest i dom w stylu Art. Deco) – że też i Mucha się im trafił? Znakomity artysta, ikona sztuki fin de siecle, któremu za życia udało się zdobyć sukces komercyjny, ale ma też i miejsce w historii światowego malarstwa.

Półtorej godziny czasu wolnego spędzam z przyjaciółmi na miejskim jarmarku, na straganach zasilamy kasą sprzedawców souvenirów, pijemy piwo, przekąszając kebabem (ponoć pyszny) i kawałkiem pizzy. Obsługa wszędzie polinezyjsko-ciemnoskóra, łącznie z pracownikami pucowania miasta. Zbiórka pod pomnikiem Wacława ogarnięta. Idziemy do autokaru i wracamy do domu. Po drodze leje niemiłosiernie, ale cudowne pola rzepaku rozjaśniają nam zaokienny krajobraz i jest bosko.

No cóż – raz jeszcze dziękuję Eli za zorganizowanie naszej wyprawy, świetnej obsłudze biura TRAMP TOUR, czyli pilotowi i przewodnikowi Krzysiowi, kierowcy Sławkowi, który ma nas dowieźć do celu – bo bez nich ani rusz!!!, i uczestnikom, bez których nie byłoby tej przygody, mojemu młodzieżowemu towarzystwu kłaniam się w pas i do następnego wyjazdu kochani. Kończąc tą rozgadaną nadmiernie – ale tak wyszło – relację przytoczę słowa znanej piosenki”

„uciec z domu na trzy dni
jakieś wcześniej nieznajome,
żeby sprawdzić co się śni poza domem”……

Warto!! Może komuś za jakiś czas przyśni się spacer po Pradze – czego życzę.

Małgorzata Kaznowska


:::Informacje w sprawie ochrony danych osób fizycznych